Oficjalna strona zespołu Farben Lehre
Archiwum prasowe

Z wolności nie rezygnuje się dla sławy

21.02.2021 (wywiad z Wojciechem Wojdą) / VIDEO BROTHERS

Wiesz dlaczego Was szanuję?

- Dlaczego?

Bo lata temu wybraliście drogę artystycznej wolności i trzymacie się jej konsekwentnie. Nie ma Was w mediach, nie ma Was na radiowych playlistach, a jednak nie tylko trwacie, ale prawdziwej popularności może Wam zazdrościć wiele tzw. gwiazd.

- To prawda. Ale moim zdaniem właśnie na tym polega prawdziwa niezależność. W naszym przypadku można tę niezależność nazwać radykalną.

Bo?

- Choćby dlatego, że nigdy nie podpisujemy długoterminowych kontraktów. Nawet, kiedy jedną z płyt wydaliśmy w dużej firmie Mystic Production, to wszystko odbyło się na tzw. „gębę”. Wiesz, to jest przede wszystkim kwestia zaufania, ale również poczucia wolności. Oni wstępnie zaproponowali nam kontrakt na kolejne dwie czy trzy płyty. Ale ja uważam, że układ jest prosty: jeśli wszystko będzie ok, to i tak, bez podpisywania zbędnych papierów, wydamy u Was kolejną płytę, a jeżeli nie, to nasze drogi bezproblemowo się rozejdą. Od lat to my ostatecznie decydujemy o tym, co znajduje się na naszych płytach, jak ma wyglądać okładka, czy jak będą wyglądały wszelkie działania promocyjne. Oczywiście zawsze konsultujemy wszystko z naszymi partnerami, ale to do nas bezwzględnie należy ostatnie zdanie.

Wydawca zwykle zastrzega sobie prawo do ingerencji w materiał i w promocję.

- Prawie zawsze. Opowiem ci o tym jak wyglądała sprawa z naszym niedoszłym kontraktem w Izabelin Studio. Wiele lat temu to był prawdziwy potentat na rynku wydawniczym. Mieli naprawdę świetny katalog artystów, ale też duże oczekiwania. W 1990 roku byliśmy jednym z laureatów festiwalu w Jarocinie i nagrodą miała być sesja nagraniowa, właśnie w Izabelinie. Jednak podczas rozmowy z Katarzyną Kanclerz, która wtedy odpowiadała za politykę wydawniczą, dowiadywaliśmy się kolejno o tym, że mają inny niż my pomysł na okładkę, inną koncepcję na to, który utwór dać na singla, a z każdą minutą rozmowy pojawiały się kolejne rozbieżności i różnice zdań. Większość ich pomysłów była sprzeczna z naszymi oczekiwaniami, więc z własnej woli odpuściliśmy sobie tę współpracę.

No i płyty nie wydaliście. Na okazję musieliście czekać kolejne pół roku. Dla młodego zespołu na dorobku, w dodatku u progu lat 90., to były wieki. Warto było?

- Oczywiście, że było warto. Wtedy wiele osób pukało się w głowę. Pytali wprost, czy nam odwaliło? A ja po prostu od zawsze wiedziałem, co chcę robić, jak grać, jak wyglądać i o czym śpiewać. I nie zamierzałem z tego rezygnować. W przeszłości wielu artystów bezkrytycznie podpisywało kontrakty na warunkach wytwórni, a dzisiaj już ich nie ma na scenie. Zdarzało się tak – nie będę wymieniał nikogo z nazwy – że po sukcesie pierwszej płyty, nagrywali nowy materiał i chcieli go jak najszybciej wydać. Przychodzą więc z nim do wytwórni, z którą mają kontrakt na trzy płyty, myślą, że wszystko jest ok, bo przecież obowiązuje umowa, a tu spotyka ich przykra niespodzianka. Bo panowie czy panie z danej wytwórni mówią im wprost, że na razie nie ma popytu na ich muzykę, więc teraz im płyty nie wydadzą. Muszą cierpliwie poczekać na lepszy czas – może miesiąc, może rok, a może kilka lat. Zdesperowani muzycy chcą iść do kogoś innego, ale nie mogą, bo firma ma z nimi umowę na wyłączność. Zatem, zanim pójdą gdzieś indziej, muszą trzy płyty wydać tu, zgodnie z kontraktem.

Ale muszą. Błędne koło...

- No właśnie. Udało się tak wykończyć wiele dobrych zespołów. Albo w ten sposób, albo każąc im zrezygnować z własnego stylu i osobowości. Wmawiano im, że nie liczy się ich intuicja artystyczna, wrażliwość czy charyzma, tylko jakieś idiotyczne prawa rynku, bycie modnym i tak dalej. Gdzie teraz są takie zespoły jak chociażby Big Day, Lizar, Roan, the Days, Rotary czy wiele innych? Narobiono im nadziei, dopasowywano do aktualnej mody, wyciskano jak cytrynę, a potem zostawiano samym sobie. Trzeba wiedzieć, że w tym kraju prawie każdy wydawca patrzy na artystę jak na towar, czy to się komuś podoba czy nie. Pojawiają się - rzecz jasna - chwalebne wyjątki, które jedynie potwierdzają regułę. Oczywiście prawo wydawcy mieć takie, a nie inne podejście, a z drugiej strony wolny wybór kapel, które dla rzekomej kariery godzą się na takie przedmiotowe traktowanie. Nie mnie ich oceniać, ale chodzi o to, że ja oraz moi koledzy nie chcemy brać udziału w tym obłudnym cyrku, dumnie zwanym "szołbiznesem".

I za to Was bardzo szanuję. Ale nie powiesz mi, że widząc jak inne zespoły robią karierę, pokazują się w telewizji, mają wypasione teledyski, samochody, nigdy nie czuliście, że też byście tak chcieli?

- No pewnie, że czasem pojawiały się takie myśli, ale równie szybko znikały. Przecież myśmy widzieli, że te wszystkie rzeczy są w większości iluzją na pokaz. Tak naprawdę, to nie było czego żałować, a tym bardziej zazdrościć. Znaliśmy się z zespołami na tzw. kontraktach i widzieliśmy, że to nie jest tak kolorowo z tymi pieniędzmi, tudzież z ich karierą. Popularność z telewizji, radia czy z gazet jest dalece ulotna, a żeby ją utrzymywać, trzeba iść na wiele kompromisów. Te z kolei potrafią skutecznie zniszczyć co wrażliwszych artystów. Bo trzeba sobie na samym początku odpowiedzieć na ważne pytanie: po co i dla kogo chcesz grać, koncertować, etc.? Jeżeli celem jest tylko popularność, okładki gazet i wywiady w kolorowych czasopismach, to biernie godzisz się na to, co ci proponują. Wchodzisz w to i jesteś szczęśliwy. Nie ma w tym nic złego, gdy ktoś w ten sposób realizuje swoje marzenia. Ale jeśli chcesz grać, żeby o czymś opowiadać, muzyką i słowem komunikować się z innymi ludźmi, robić to co czujesz, to wtedy przestaje ci zależeć na tym całym blasku kamer, wypasionych teledyskach i zainteresowaniu mediów. Robisz swoje.

Niby tak, ale Farben Lehre też dopadł kryzys. W pewnym momencie musiałeś wymienić cały skład. Dlaczego?

- Podczas trasy koncertowej po Włoszech, w grudniu 1998 roku, ostatecznie zdałem sobie sprawę, że potrzebna jest rewolucja w szeregach. Pamiętajmy, że do końca XX wieku, za wydane płyty nie dostaliśmy ani złotówki. Zarabialiśmy na koncertach, ale to były w sumie grosze. Nie byliśmy w stanie utrzymać się z grania, więc nie mogliśmy w 100% poświęcić się muzyce. W pewnym momencie moi koledzy uznali, że skoro nie ma z tego praktycznie żadnych pieniędzy, to niech chociaż będzie to przyjemność i dobra zabawa. Tego typu podejście w konsekwencji spowodowało, że od koncertu ważniejsze stawały się imprezki przed, czy po zejściu ze sceny. Równocześnie pojawiła się rutyna i całkowity brak pomysłów. Doszło do tego, że przygotowując nowe utwory do albumu
Zdrada, musiałem każdemu mówić co i jak ma grać. To przestawało mieć jakikolwiek sens. We Włoszech czara goryczy się przelała, więc po powrocie do domu wyrzuciłem wszystkich i zacząłem od nowa. Zebrałem muzyków i przez dwa lata zrobiliśmy materiał na płytę Atomowe zabawki, który miał już zupełnie inną energię. Był bardziej pozytywny, optymistyczny, zarówno pod względem muzyki, jak i tekstów. Pozbyliśmy się tego dołującego mroku, który pojawiał się wcześniej w nadmiarze.

To wtedy przeszliście już na całkowite zawodowstwo, czyli że żyjecie już tylko z muzyki?

- Niedługo później, bo w 2003 roku podjęliśmy taką decyzję. Bo generalnie wybór jest prosty: albo muzyka, albo fabryka. Na przykład mój brat zrezygnował z pracy w urzędzie miasta, po kilkunastu latach. Postawił wszystko na jedną kartę. Zresztą każdy z nas zrobił to samo, rezygnując ze swojej dotychczasowej pracy, mimo iż większość miała już wtedy rodzinę na utrzymaniu. Po latach okazało się, że to była słuszna decyzja. Najlepsza.


Wróćmy na chwilę do początków. Pierwsza płyta Farben Lehre ukazała się wreszcie w 1992 roku. Czuliście, że zdobywacie świat?

- To była końcówka 1991 roku, ale jak moglibyśmy się tak czuć, skoro emocje związane z sesją nagraniową już minęły, a wszystkie utwory były ograne na koncertach? Tak naprawdę, album Bez pokory stanowił podsumowanie pierwszego okresu działalności zespołu, czyli wybór utworów z pięciu lat wspólnego grania. Nie da się jednak ukryć, że radość, satysfakcja oraz dreszczyk emocji w pewnym momencie się pojawiły, no bo w końcu był to nasz płytowy debiut...

Takie „The Best Of...” na zachętę do dalszej pracy…

- Można tak to ująć. Powiem ci o dwóch rzeczach, związanych z naszym debiutanckim albumem. Po pierwsze, była to jedna z ostatnich polskich płyt winylowych, wydanych w tamtym czasie, bo ówczesny rynek zdominowały tańsze i popularniejsze kasety magnetofonowe, a chwilę później płyty CD. Po drugie – i to jest bardzo ciekawe – nasz wydawca, czyli nieistniejąca już firma Arston, żeby móc wydać ten krążek, musiała wykupić nagrania z Izabelina. Niezły numer, bo teoretycznie sesja nagraniowa w studiu Puczyńskiego była nagrodą za wygrany Jarocin. I myśmy, w grudniu 1990 roku, zrealizowali te nagrania, ale finalnie okazało się, że nie należą do nas. Krótko mówiąc, ta cała nagroda to była jedna wielka ściema i pic na wodę, skoro trzeba było za tę sesję normalnie zapłacić. Tak się wtedy kręciło interesy.

Na szczęście Arston nagrania wykupił i wydał...

- Tak. Wspominam tę współpracę całkiem dobrze, bo nikt nam się do niczego nie wtrącał i sami decydowaliśmy o większości rzeczy.

Dzisiaj, gdyby nie to, że niebezpiecznie zbliżamy się do podobnego systemu jak za PRL-u, mogłoby to zabrzmieć jak bajka o żelaznym wilku, ale w latach 80., kiedy zaczynaliście, zespoły rockowe, nawet te niekoncesjonowane jak Bajm, Lombard i im podobne poddawane były cenzurze. Trzeba było przed koncertami zgłaszać swoje utwory i dostać od cenzora pieczątkę pozwalającą na oficjalne wykonywanie konkretnej piosenki podczas jakiegoś festiwalu. Nawet w Jarocinie. Wy też mieliście takie przygody?

- Niewiele, ale pamiętaj, że my nie występowaliśmy w telewizji, a nasza muzyka nie była grana w radio. Mimo tego, mieliśmy jedno zderzenie z cenzurą, i to właśnie przy okazji Jarocina. W 1988 roku, zanim wyjechaliśmy z Płocka na festiwal, zgodnie z ówczesnymi przepisami, zaniosłem teksty naszych piosenek do cenzora, który musiał wydać zgodę na publiczne wykonanie poszczególnych utworów. Niestety jeden kawałek, który był o wojsku, odrzucił. Oczywiście nie tłumaczył dlaczego, więc do dzisiaj nie wiem, o co konkretnie chodziło. Ale coś w utworze Jest taka kwestia musiało być, bo nie przepuścił go również drugi cenzor, kiedy próbowałem ich przechytrzyć. Wiesz, wtedy nie było internetu, więc pomyślałem, że skoro urzędas w Płocku tekst odrzucił, to pójdę do cenzora w Jarocinie i powiem mu, że napisałem piosenkę w pociągu, więc trzeba ją na szybko zweryfikować. Myślałem, że ten podpisze zgodę, ale okazało się, że również nie. A my chcieliśmy akurat tym utworem zakończyć swój koncert...

I co zrobiliście?

- Pewnie, że zagraliśmy go na finał. Ale najpierw przeprowadziłem krótką rozmowę z inspicjentem sceny, którego imienia nie kojarzę, ale pamiętam, że nazywał się Pałasz i pochodził ze Śląska. W sumie w porządku gość. Kiedy przygotowywaliśmy się do wejścia na scenę, ten Pałasz podszedł do mnie i mówi: przypominam, że zgodnie z decyzją cenzury nie możecie zagrać utworu Jest taka kwestia. Zapytałem go, co się stanie, jeśli go jednak wykonamy, a on szczerze i spokojnie odpowiedział, że pewnie nic. I że go to raczej nie obchodzi, co zagramy, bo jego obowiązkiem jest tylko przypomnieć nam o zakazie. Ostatecznie wykonaliśmy więc ten utwór, bez żadnych negatywnych konsekwencji. Ta cenzura według mnie była po to, żeby nas przestraszyć, a nie po to, by wyciągać konsekwencje. Inaczej wyglądał temat wśród zespołów mainstreamowych, bo ich mogli zakazywać i kasować, choćby w rozgłośniach radiowych. Ale nas nikt wtedy nie grał, więc niczego tak naprawdę nie mogli nam zrobić.

I tego się trzymacie do teraz, co było chyba Twoją najlepszą decyzją. I jak rozumiem można pogodzić tę niezależność artystyczną zachowując, że tak powiem, płynność finansową?

- Jasne, że można. Aktualnie żyjemy głównie z grania. Z biletowanych koncertów, bo przez lata rzetelnie zapracowaliśmy sobie na to, żeby ludzie chcieli zapłacić za bilet, by nas posłuchać i zobaczyć. I cały czas pozostajemy sobą. Natomiast duże firmy czy wydawnictwa, owszem, mogą Ci zafundować sporą popularność, a jak przyniesiesz im dużo zysków, to może nawet dadzą Ci coś zarobić, ale jednocześnie każą Ci się wyrzec samego siebie. Wiesz, że mieliśmy kiedyś propozycję kontraktu, z którego wynikało, że wydawca bierze 85 procent kasy ze wszystkiego, w zamian obiecując nam wielką karierę? Na szczęście FARBEN LEHRE nigdy nie miało parcia na szkło, więc nie musieliśmy i nie chcieliśmy iść na takie złodziejskie układy. Prawda jest taka, że polski „szołbiznes” polega na tym, że to my robimy "szoł", a ktoś inny robi biznes.

Nie tylko w Polsce tak to wygląda...

- Oczywiście, ale my jesteśmy tutaj. A przecież nie może być tak, żeby twórca stał ostatni w kolejce po parę groszy. W dobrej restauracji najważniejsi są kucharz i klient. Kierownik lokalu czy kelner nie mogą decydować, co klient będzie jadł, albo co mu będzie smakowało...

Ale czasami może coś podpowiedzieć...

- No tak, podobnie jak w radiu. Ale tu też najważniejsi są twórcy i odbiorcy, bo prezenter jest tylko przysłowiowym kelnerem, który serwuje muzykę. Może być świetny i znakomity w tym co robi, ale ani nie napisał piosenki, ani nie decyduje o tym, czy ona się spodoba odbiorcy, czy nie. Zatem powinien podpowiadać, profesjonalnie podawać danie i na końcu obserwować czy słuchacz jest zadowolony. Tyle, że u nas wszystko jest wywrócone do góry nogami. To Ci tzw. radiowcy uważają, że są najważniejsi i najmądrzejsi, to oni robią za prawdziwe gwiazdy. Kojarzę paru medialnych „pieszczochów”, którzy uwielbiają pochlebstwa i klepanie po plecach. Często, jak młoda kapela przychodziła do radia bez koperty, to musiała się wkupić inaczej, na przykład komplementując szanownego pana redaktora. Żenujące i żałosne widowisko, ale mówię to, co wiem i co niejednokrotnie sam widziałem. Osobiście w dupie to mam, ale tak być nie powinno. O kwestiach kupowania przez duże wytwórnie radiowych „pałerplejów” i płacenia pod stołem za miejsce piosenki w odpowiedniej rotacji też wszyscy wiemy. No, ale nikt nikogo za rękę nie złapał, więc chociaż jest to wiedza powszechna, niczego z tym nie da się zrobić. Szkoda, że na stronach rozgłośni radiowych, w ofercie handlowej nie można znaleźć pozycji „pałerplej” z konkretną, należną kwotą. To byłoby przynajmniej uczciwe.

Teraz jednak przyszedł taki czas, że gazetowo-telewizyjna popularność się przydaje. Zawsze można dorobić w różnych programach TV, z przebojów lecą też większe ZAIKS-y. Dla takiego zespołu jak wasz, czyli żyjącego z występów, pandemia i zakaz organizowania koncertów to pewnie armagedon, nie tylko w portfelu.

- Pomyśl sobie, ilu koncertów nie zagraliśmy, skoro od ponad 15 lat gramy ich rokrocznie około 100? Każdy z nas ma pełną świadomość, że teraz jesteśmy zdani sami na siebie i właśnie przejadamy swoje emerytury. Wszystko, co zdołaliśmy przez lata odłożyć na tzw. czarną godzinę, powoli zaczyna nam się kończyć, a na pomoc państwa, jak się okazało, nie mamy kompletnie co liczyć. Zresztą i tak nie wpisałbym się na "listę hańby" z tzw. Funduszu Wspierania Twórczości. Jak mógłbym przyjąć tak nieprzyzwoicie tłustą dotację, a potem uczciwie mówić o tych wszystkich złych rzeczach, których dopuszcza się dzisiejsza władza czy pseudo-publiczna telewizja? Według mnie tego nie da się pogodzić. Niech biorą ci, którym jest wszystko jedno, dla których żadna kasa nie śmierdzi, ale ja tak nie potrafię.

Miejmy nadzieję, że koncerty „otworzą się” jeszcze zanim będziecie musieli zacząć sprzedawać sprzęt albo instrumenty. Bo możemy sobie tu o niezależności, o wolności czy sztuce opowiadać, ale życie kosztuje. Życzę zatem powrotu na trasę.

- Oby tak się stało.

Rozmawiał Wojtek Krzyżaniak


pobierz "wywiady FARBEN LEHRE 2001-2021" (72 wywiady)

pobierz "archiwalne czaty FL / 2001-2007" (10 czatów)


Do góry
[Strona główna]
[Historia][Skład][Płyty][Dyskografia][Teksty][Niusy][Koncerty]
[Galeria][Multimedia][Archiwum prasowe][Linki][Kontakt]


Copyright © 2001 by Wojciech Wojda www.farbenlehre.plocman.pl